HOME

ADAM

PORTFOLIO

KILKA HISTORII

BLOG

WARSZTATY

kontakt

Szukam Natchnień. Lubię nasiąkać Pięknem

O sztuce łapania chwil ulotnych

Rozmawiamy z fotografem Adamem Trzcionką

Rozmowa przeprowadzona przy okazji Dnia otwartego Canon Polska w studio Foto-Plus w Krakowie.
Wnikliwie przepytała Justyna Miodońska, a tekst ukazał się pierwotnie TUTAJ.

Adamie, fotografujesz śluby już od ponad 15 lat, a patrząc na Twoje portfolio absolutnie nie ma się wrażenia, że któryś z reportaży jest powtórzony, przekalkowany… w jaki sposób można nauczyć się widzieć tak jak Ty, a nie tylko patrzeć?

Zadałaś na dzień dobry najtrudniejsze pytanie, a ja myślę o fotografowaniu znacznie poważniej, niż o sobie. Więc biorę to na serio: myślę, że jestem w drodze, między patrzeniem a widzeniem, że o to chodzi, żeby być
w drodze, tylko zaglądać za kurtynę, a nie za nią zamieszkać. Dlatego wolę na dziś określenie „umieć zobaczyć”. Jest w nim gotowość, ale nie ma gwarancji.

Ważne jest to, czy przyjechałaś wysłuchać, czy opowiadać o sobie. To decyduje o tym, na co i jak patrzysz, o tym, jak mówi stara szkoła reportażu, gdzie padają światła twoich reflektorów.

Jako fotograf bardzo długo byłem skupiony na zapisywaniu i odczytywaniu tego, co zapisałem. A w reportażu, każdym, to niewłaściwa kolejność. Być może gdy bierzesz do ręki aparat tworzy się pewne zobowiązanie,
że musisz szybko coś zapisać. I pomijasz to, że pierwsze jest czytanie. Interpretacja. Do zobaczenia.

A poza metaforą myślę, że bardzo istotny jest warsztat, prakseologia pracy. Zauważ, że angielskie „I SEE” oznacza zarówno WIDZIEĆ jak i ROZUMIEĆ. Rozumienie tego, jakim tworzywem jest żywa, trójwymiarowa scena, na którą patrzysz i którą fotografujesz, jaki wpływ na to, co widzisz już w wizjerze ma przysłona, kompresja ogniskowej, miejsce w którym stoisz, a nawet pułap, na którym znajduje się oś obiektywu. Rozumienie bardzo złożonego i wielowarstwowego fenomenu momentu decydującego.
Widz patrzy Twoimi oczami, więc to nie może być byle jak spojrzane, on musi mieć szansę to przeżyć, jakby tam był.

Gdy to wszystko jest na swoim miejscu, dopiero wtedy mogę antycypować te wszystkie przepływy, dokładać kolejne wątki i tekstury. Naciskać spust. A to, o czym wspomniałem wyżej, jest organiczne, instynktowne. Działa jak aplikacja w tle.
I wtedy za każdym razem mogę próbować przynieść coś innego.

Myślę też, że ważne jest nauczenie się cierpliwości. Czasem za szybko uznajemy, że już „to” mamy, ten moment. Ten. Tego powinno się nie wiedzieć do końca i do końca zabiegać.


Hasłem przewodnim Twoich ostatnich warsztatów było zestawienie słów INWENTARYZACJA a INTERPRETACJA – czy mógłbyś w kontekście tych dwóch antagonistycznych, fotograficznych postaw powiedzieć, co tak naprawdę stanowi kwintesencję Twojego twórczego warsztatu?

Ile bym nie włożył wysiłku, nie opiszę tego lepiej niż Martyna, uczestniczka moich warsztatów, która wysłała mi po nich taką myśl: „I że to nie jest coś, co ktoś tobie dał i miałeś szczęście to zapisać,
ale to właśnie ta sztuka pisania”.
Jak to jest przepięknie, nomen omen, napisane!

Uważam, że granica biegnąca między tym co zinwentaryzowane a tym, co zinterpretowane, dzieli świat na to co sfotografowane banalnie, przewidywalnie i na to, co może być intrygujące i próbuje opowiedzieć coś więcej.
To dotyczy ślubu, ale i chyba każdej fotografii.   

Mam w sobie pokorę usługodawcy i wiem, że są tematy, które trzeba zinwentaryzować, bo tego wymagają sentymenty klienta. Detale, zdjęcia formalne z bliskimi, kluczowe momenty, ważne postacie. I ja te formalsy, przy całym swoim reportażowym usposobieniu, robię, często lubię.

Ale tych rzeczy, wracając, które muszę zinwentaryzować, jest niewiele. Na 12 godzin mojej pracy na reportażu, realnie może dwie godziny to czas, w którym robię to, co się musi znaleźć w materiale. Reszta to mój czas. Na poszukiwania, na wyczekanie, na przygodę. Na interpretowanie, a nie tylko odhaczanie kolejnych epizodów: wejście, przysięga, znak pokoju, wyjście. Buty i welon. Czyli inwentaryzowanie.

Interpretowanie to próba łączenia wątków, składania planów, wiązania architektury miejsca z człowiekiem, emocją. Szukanie komentarza i didaskaliów, często na peryferiach wątków głównych. Ale ciągle humanistyczne, skupione na spotkaniu człowieka z drugim człowiekiem, albo po prostu z samym sobą.

Zdarza się, że ktoś z przyjaciół, kto pracuje ze mną jako drugi fotograf, to są sporadyczne sytuacje, że kogoś zabieram, bo lubię pracować sam, przynosi tak zachwycające klatki, na które nie wpadłem, choć stałem obok. Bo on to zinterpretował inaczej. Przepuścił przez siebie. To mnie trochę kłuje ale przede wszystkim zachwyca.

A tę frazę – „interpretacja” – wziąłem ze słownika mojej klientki Michaliny, która napisała do mnie wiele lat temu wiadomość z zaskakującym pytaniem, czy zgodzę się przyjechać zinterpretować dzień ich ślubu w Warszawie.


Czy po tak wielu latach fotografowania nadal stresujesz się ślubnymi zleceniami? Nie wszyscy zdają sobie sprawę, jak wielka odpowiedzialność spoczywa na barkach fotografa w tym dniu, w którym nie ma czasu na „próby”, inscenizacje… Trzeba być tu i teraz, łapać chwile, mieć oczy dookoła głowy…czy taki rodzaj presji nadal Ci towarzyszy?

Tak, za każdym razem odczuwam oswojony, ale żywy stres. Uczę się wierzyć sobie.
I w siebie, choć to jest trudniejsze.
Ale i nie hamletyzję tej pracy za mocno. Prawdę mówiąc nie myślę, żeby ślub był najważniejszym dniem w życiu człowieka. Na pewno to duże wydarzenie towarzyskie, dla wielu także duchowe, ważny rytuał przejścia, ale kilka spraw może mieć większą rangę.
Ale gdy jestem tam i wtedy, jest najważniejszy i traktuję to co robię bardzo poważnie, nie odpuszczam, pracuję bardzo, bardzo intensywnie. Bo lubię pracować. Bo to jest nie do nadrobienia, jeśli odpuścisz tam i wtedy.
I z szacunku dla klienta.


Jakim sposobem udało Ci się nie wypalić fotograficznie przez tyle lat? Fotografia ślubna jest przecież wyjątkowo ekspansywną dziedziną fotografii w kontekście obciążenia psychicznego – to wielka odpowiedzialność: być integralną częścią intymnej historii dwojga ludzi, jaką jest ślub, wesele, celebrowanie nowego rozdziału życia…

Nie myślę o sobie jako o fotografie ślubnym. Jestem fotografem, który fotografuje śluby. Dopóki ekscytuje mnie fotografia, reportaż, a ekscytuje, same śluby nie mają z tym aż tak wiele wspólnego. Są tylko tematem. Ale oczywiście w listopadzie przychodzi rodzaj znużenia, przytłoczenia zaległościami.

Jednocześnie mam taką ambicję, żeby te moje śluby trochę „odślubić”, żeby one nie były raportem z nakładania obrączek i krojenia tortu, ale rodzajem lirycznej historii o etapie, miejscu, w którym znajdowały się wtedy życia moich ludzi. O relacjach, przeżywaniu, przyjaźniach. Mój ulubiony feedback od PM brzmi: „I jeszcze muszę Ci powiedzieć, że te zdjęcia za 20 lat powiedzą nam więcej o tym kim byliśmy 20 lat temu, niż o tym jaki kolor miał nasz ślubny samochód.”  

Co zrobić, gdy pojawi się kryzys twórczy? Gdzie szukać ratunku? 

Wrócę do Ciebie z odpowiedzią, gdy się dowiem jak sobie z tym radzić:)
Może nie trzeba się ratować, może trzeba to godnie przeżyć.

Czy kontakty z Twoimi parami/klientami ładują Cię „ pozytywną energią”, a może wręcz przeciwnie – energii pozbawiają? Jak złapać balans pomiędzy niezbędnym otwarciem się na drugiego człowieka w zawodzie fotografa, a zachowaniem odpowiedniego dystansu?

Absolutna większość jest otwarta, serdeczna,
i pełna zaufania. Mam w gronie moich najbliższych przyjaciół byłych klientów.
A bywają też nieufni, szorstcy, przychodzę na spotkanie i widzę miny poważnych inwestorów. Czasem – w trakcie współpracy – można się mocno zaskoczyć, rozczarować lub oczarować. Albo odczarować, to dotyczy zwykle mężczyzn, na początku bardziej zdystansowanych.

Na pewno nie jestem typem fotografa, który klienta otula swoim wylewnym ciepłem, tworzy „klimacik” i ma opanowany ten mdły ślubny słownik: „rączka, sukienunia, pieniążki”, no i zapewnia, ze wszystko będzie dobrze. Bo nie wiadomo czy będzie. Jestem za to bardzo oddany temu co robię i moim ludziom.

Sama perspektywa, że chcę słuchać, obserwować a nie aranżować, w jakimś stopniu komunikacyjnie odsuwa mnie od ludzi, choć fizycznie jestem bardzo blisko. Mimo tego często słyszę, że moja obecność była kojąca i wspierająca. W tym nieingerowaniu i reporterskim zacięciu nie ma fanatyzmu. Zdarzyło mi się odłożyć aparat i wynieść z kościoła dziewczynę, która zemdlała. Albo podwieźć na przyjęcie PM, bo popsuło im się auto. I zdarza mi się głęboko wzruszyć.

Mam przy tym świadomość, że ślub to specyficzna czasoprzestrzeń w społecznej mitologii i trudno ją chyba będzie zdemitologizować, bo przywarła do niego etykieta przesłodzonej bańki, skupienia na formie, a nie na przeżywaniu.
A SM – cały ten festiwal atrakcji, ocen, trendów – tę bańkę pompują: ma być kolorowo, głośno i wesoło, niekoniecznie radośnie, a to przecież co innego.

A ja właśnie cenię, gdy ktoś sobie pozwoli przeżywać do środka. Po swojemu. Tak jak lubi lub tak jak umie. I moją rolą nie jest rozweselanie go „do zdjęć”, ale czułe i czujne sfotografowanie.

Mam wrażenie, że na najbardziej eleganckich przyjęciach, jakie fotografowałem, mimo ogromnych budżetów, nie ma tego spięcia, przeładowania. Ludzie są tam po to, żeby porozmawiać, tańczyć. Być z sobą.

Dużo już widziałem, a i tak będę do końca uczył się pracy z ludźmi.


Pytanie z cyklu tych kontrowersyjnych: czym tak naprawdę jest „idealne” zdjęcie w ujęciu uniwersalnym? Jakie elementy formalne i treściowe powinno ono w sobie zawierać? Albo właśnie „nie-elementy”, może jest coś „ponadto”? Czy udało Ci się to odkryć?

Myślę, że są dwa pola zmiennych do rozważenia. Pierwsze to taki percepcyjny algorytm, który opisuje trójkąt: moment-kadr-kompozycja. Moment to może być zdarzenie, wycinek fabuły, ale nie musi; z niego wykrawasz ekspresję, poetykę ruchu.
A na szczycie jest emocja.
Kadr ma to wszystko ciekawie zabudować, zakomplikować, skomentować lub wnieść dodatkowe plany. Albo uprościć, zawęzić, odciąć to, co zbędne.

A kompozycja porządkuje i jeszcze spina się z samym momentem. Np.: idzie człowiek, a Ty go fotografujesz. I on nie może przechodzić przez Twoje zdjęcie w byle jakim miejscu i byle jak.

Drugim polem jest poetyka obrazu. I to jest znacznie trudniejsze
do opisania. Eteryczne, nieoczywiste. Pomiędzy. Niedopowiedziane.
Czasem to kwestia szczęścia, ale przede wszystkim wrażliwości.
No ale mówienie o swojej własnej wrażliwości jest trochę jak mówienie
o własnej urodzie.

Gdzie szukasz inspiracji? Książki, filmy, albumy fotograficzne? Portfolia innych fotografów? Czy ostatnio coś ciekawego pod tym kątem wpadło Ci w oko?

Daję im się znajdywać. Po pierwsze świat, jego małe i duże fragmenty. Małe bardziej. Rafał Bryndal powiedział, przeczytałem to wieki temu w rozmowie z nim, „że gdy uruchomi się wyobraźnię i wrażliwość, wystarczy podróż do kuchni, żeby przeżyć więcej, niż ktoś, kto zobaczy słonia na safari”. Bardzo jest mi bliskie to myślenie.
Oczywiście literatura i kino, muzyka. Jestem po polonistyce i dziennikarstwie, więc przeczytałem na tamte czasy prawie wszystko, co było można, choć dopiero późno po studiach znalazłem w czytaniu przyjemność.
Ale myślę o tym wszystkim nieco inaczej: żyjemy w kulturze inspiracji, a nie natchnień.
Inspiracje są jednorazowym poruszeniem, prawzorem, celem.
A natchnienia poruszają głębiej i trwale. Szukam natchnień.
Lubię nasiąkać pięknem. Niech się ukorzenia.

Myślisz, że śluby Ci się kiedyś znudzą?

Oby nie. Nie mam zbyt wielu alternatywnych talentów.

Żyjemy w czasach, w których obrazy dosłownie nas osaczają. Jak w takiej sytuacji się wyróżnić na rynku?
Czy to jeszcze w ogóle możliwe?

Nie mam pojęcia i czuję się ze swoim czarno-białym Instagramem jakbym szedł z nożem na strzelaninę.
Niezbyt jestem zajęty budowaniem swojego internetowego awatara na Instagramie, to się wszystko trochę
samo robi. A jednak rok do roku mam swoich klientów. W większości wymagających ale i świadomych.
Działam bardzo intuicyjnie, bez presji tych współczesnych paremii, w stylu „reportaż na Instagramie
się nie sprzedaje”. Być może kiedyś będę musiał to zmienić.

Masz w swojej kolekcji dwa wyjątkowe szkła: noktona 40 1.4 i TTartisana 50 0,95. Wiadomo, że ich charakterystyczna plastyka kompletnie odbiega od technologicznych standardów, które zawładnęły współczesnym rynkiem, jednak przeglądając Twoje prace nie da się nie zauważyć, że bije w Tobie analogowe serce. Jak narodziła się ta miłość? 

Przyjaciel wcisnął mi kiedyś 40 1.4 i powiedział: „To jest szkło stworzone dla Ciebie”. Cztery dni obiektyw leżał
w szufladzie. Piątego spróbowałem.
A szóstego miałem już swój egzemplarz.
 
W pracy manualem liczą się dwie „jakości”.
Pierwsza to plastyka obrazowania, sposób w jaki ostrości mijają się z nieostrościami, doskonałe niedoskonałości.

A druga to proces: manualami fotografuję z czarno-białym wizjerem, co pozwala na inny, bardziej liryczny sposób widzenia a nawet czucia; obrazek dojrzewa na twoich oczach i to ty decydujesz o tempie w jakim to się dzieje poprzez ruch pierścieniem. To też inny rodzaj uważności.

Nie przepadam w związku z tym za adapterami z silnikiem, które dodają tym szkłom AF.
Bo wtedy dostajesz kolejne narzędzie, w którym wciskasz spust i jesteś u celu.
A znika to, co się może wydarzyć po drodze. To jest ważne chyba nie tylko w fotografii.


Jakim modelem Canona obecnie fotografujesz? W czym jest on lepszy od innych korpusów oraz w jaki sposób pomaga Ci w Twojej codziennej pracy fotografa ślubnego?

Mam dwa eos’y R3 i r62, a jako codzienny aparat r8kę. R3, poza znakomitą responsywnością, konfigurowalnością, autofokusem, wizjerem, buforem, ergonomią, ma świetną cichą, elektroniczną migawkę. Bez bandingu,
w każdych warunkach. Ponieważ chcę fotografować dyskretnie, to dla mnie kluczowa cecha. Nie słychać mnie.
Do tego ma najbardziej organiczny sensor FF z jakim miałem do czynienia. Separacje barw, skintony, odizolowanie temperatur w obrębie jednej klatki (ciepło/zimno) – wybitne. To jest dla mnie aparat end game.
Choć gdybym miał wyłącznie R62 byłbym również szczęśliwy.

Jakie obiektywy znajdziemy w Twojej torbie fotograficznej? 

28-70 f2, 35 1.4 EF, 50 1.2 RF, 85 1.2 RF.

Moja ulubiona ogniskowa to 50mm i ma to ścisłe uzasadnienie w sposobie obrazowania, kompresji, ale też
w dystansie w jakim pracuję.

Choć zdecydowanie częściej używam w reportażu 35 a nawet 28mm, to na sesjach pracuję głownie 50tką
i najważniejsze (dla mnie samego) zdjęcia zrobiłem w ogromnej większości obiektywem 50mm, także te z reportaży.  


Czy uznajesz, że istnieje coś takiego jak „uniwersalny obiektyw”, który może zastąpić wszystkie inne?

Najbliższy temu jest 28-70 f2. Czasem brakuje mu światła, choć to bardzo rzadkie sytuacje. No i po wielu godzinach pracy brakuje mi sił, żeby go dźwigać. Wtedy zamieniam go na coś lżejszego.

Lubisz się z zoomami czy raczej nie bardzo? W ubiegłym roku Canon zaprezentował światu obiektyw RF 24-105 mm ze stałym światłem f/2.8, który jest nie małą rewolucją, przede wszystkim w kontekście jakościowym – pracując z tym konkretnym zoomem paradoksalnie odnosi się wrażenie, że ma się do czynienia z optyką na miarę stałki. Myślisz, że zbliżamy się do momentu, w którym zoomy dorównają stałoogniskowym obiektywom? Jak Ty się na to zapatrujesz? 

Lubię się z zoomami, ale to jest uczucie młode. Jest wygodniej, szybciej w kontekście zmiany planu, bez straty czasu na zmianę miejsca.
A zrobienie różnorodnych klatek z tego samego epizodu uważam za sól swojej pracy na poziomie zbierania zasobów, bo na polu formalnym ciekawa historia musi być trochę jak wykres elektrokardiogramu, zmieniać tempo.  
Właśnie 28-70 f2, którego używam od 3 sezonów, przewartościował mój system pracy na reportażu. Ale na sesje zooma nie zabieram. Tu wolę jasne stałki, 40 i 50mm.
 
Są takie opinie, z którymi z dzisiejszej perspektywy się nie zgadzam, że stałki mają tę właściwość, że zmuszają do myślenia, a zoom rozleniwia. Myślę jednak, że to nie ma nic wspólnego z obiektywami.
A 24-105 2.8 miałem przez kilkanaście dni, na tzw. testach. Wspaniały, kompetentny, kompletny obiektyw.

Jakie plany ma Adam Trzcionka na 2024 rok? W jakich miastach i na jakich wydarzeniach mogą znaleźć Cię Twoi fani?

Rytm wyznacza kalendarz ślubów. Poza nimi mam co około 2 miesiące swoje warsztaty w różnych miastach. Przychodzą też propozycje „wykładów” na małych i dużych imprezach, te zwykle się pojawiają na kilka tygodni przed wydarzeniem. Wybieram ostrożnie, bo mało jest tak dużych lodówek, z których mógłbym ludziom co chwilę wychodzić. No i jestem wybitnie mało stadny. Ale przełamuję się i co obiecujące, nie żałuję tego.

 
Zostawisz kilka słów na koniec?

Na jednym z ostatnich przyjęć w zeszłym roku spotkałem K., moją klientkę sprzed 9 lat, bardzo wrażliwą dziewczynę. Wyściskaliśmy się, ona poszła tańczyć a ja pracować. Na końcu, gdy przyszedłem się pożegnać,
K. mówi mi: „Adaś, muszę ci coś opowiedzieć. Najpierw oglądaliśmy zdjęcia codziennie. Później rzadziej.
Później obcięłam włosy i zmieniłam zdjęcia profilowe ze ślubnych na bieżące. A jeszcze później wracaliśmy do zdjęć kilka razy w roku, przy okazji spotkań i Świąt. Urodziły nam się dzieci, bliźniaczki. Mają dziś 7 lat.
I one ten album odkopały, oglądanie go to ich weekendowy rytuał, uwielbiają dopytywać o każdy detal, o to kto jest kim. Gdzie co było wtedy i gdzie teraz jest. Poznają i zapamiętują świat, którego są częścią, a którego już w jakimś sensie nie ma, widziany Twoimi oczami.”

Spróbuj nie poczuć, że to może mieć sens.